po wielu latach od ostatniego (uważnego) seansu. Ten film jednak zasługuje na miano arcydzieła, głównie ze względu na sceny batalistyczne, imponujące realizmem, surowością obrazu oraz pierwiastkiem geniuszu reżysera, wyrażonym w formie realizacji scen.
Pod koniec lat'90 kiedy film powstawał, efekty komputerowe oraz "green screen", były już całkiem dobrze znanym i co raz bardziej popularnym narzędziem wśród twórców, którzy zaczęli je sukcesywnie i z czasem, wykorzystywać wręcz do granic absurdu i przysłowiowego "wyrzygania się". Natomiast w dziele Spielberga, mimo odtwarzania wydarzenia historycznego i to w przytłaczającej wręcz skali, obraz ciągle wygląda na klasyczną, analogową robotę. Oprócz epickiego wręcz, rzemieślniczego warsztatu technicznego, reżyser genialnie oddaje chaos emocji, które towarzyszyły zwykłym żołnierzom podczas D-Day i desantowania się na plaży. Chyba najgenialniejsza scena wojenna ever. O dziwo jak na Amerykański film wojenny i to Spielberga, ilość patosu jest tutaj w akceptowalnej ilości (jak na Hollywoodzką produkcję o tematyce IIWŚ ;)) - raptem raz czy dwa zacytowano Lincolna, zasalutowano przed zmarłym towarzyszem czy do Amerykańskiej flagi z podniosłą muzyką w tle, natomiast żołnierze z US, bez skrupułów zabijają poddających się Niemców (czyli mordują) a nawet zabierają jakieś drobiazgi, przeszukując zwłoki zabitych wrogów.