Fragment wywiadu z Lechem Majewskim:
"Schlöndorff montował “Śmierć komiwojażera” akurat drzwi w drzwi z moim “Lotem świerkowej gęsi”. Arthur Miller wpadał co jakiś czas, ale to Dustin Hoffman, który grał główną rolę, miał ostatczny głos przy montażu. Hoffman ciągle przychodził i wszystko zmieniał, tzn. wycinał plany ogólne i wsadzał swoje zbliżenia, tak że w końcu cały film zamienił się w gadającą głowę Hoffmana, który właściwie nie grał, tylko strzelał słowa jak z karabinu maszynowego. W dniu premiery Schlöndorff dał w “Variety” ogłoszenie na całą stronę, że to nie jego film."
Mnie się wydaje, że Hoffman zabił ten film. To jest tragedia, a momentami było śmiesznie. Tzn miotający się po ekranie, gadający, gestykulujący człowieczek był śmieszny, żałosny, a nie tragiczny.
Podobała mi się rola Kate Reid. Świetnie zagrała rolę "matki amerykanki". Kobiety całkowicie oddanej mężowi i rodzinie. Ale scena pogrzebu wyszła jej, jakby żywcem wyjęta z komedii.
Film podejmujący ważny i wiecznie żywy problem osiągnięcie sukcesu, realizacji marzeń. Mierzeniu sił na zamiary. Niestety sposób realizacji koszmarny. Mimo świetnej obsady z ekranu wiało nudą. I człowiek czeka, kiedy się to skończy.